Kiedy odkryłam,
że Kozak nawpychał drobniaków w samochodowy odtwarzacz CD, odjęło mi mowę. I
lat. Bo złość piękności szkodzi, a u kobity irytacja rusza w zmarszczki.
Następnie
przyszła kryska na dwa inne „Matyski” i to w odstępie kilku dni: Kozak uziemnił
jedyny zestaw „stereo” nieudaną próbą zdjęcia go z górnej półki (to, że zestaw
głośnikowy był stary nie usprawiedliwia) oraz nieodwracalnie uszkodził przenośny
radiomagnetofon – zahaczył anteną o nogę od stołu, przez co wyrwało urządzenie
z ręki i padło - dosłownie - na przyciski. Wcisnęło je na doszczęt. Nie idzie
wydłubać ich ani pilnikiem, ani śrubokrętem.
Potem Kozak
przetrącił laptop (Lekcja Trzydziesta Piąta) i rozerwał kabelki słuchawek do
mojej empetrójki.
To tylko
elektronika. Nie mam weny podsumować innych dziedzin życia, w których mi przez
Kozaka „ubyło”.
Koza nie
posiada niszczycielskiej mocy brata. Nigdy nie poruszała się jak wiewiór w składzie
porcelany, a ostatnio wręcz spowolniła jeszcze bardziej, co odbija się również
na łączach pod czaszką i trochę czasu zabiera mi pilnowanie kozinej rozpiski
zajęć.
Dla córki też przesiaduję
w Internecie, szukając przepisów na strawę, co dziecku nie zaszkodzi, bo wbrew
utartym opiniom o kozim jadłospisie, moja Koza nie może jeść wielu rzeczy. I
mimo starć z jedzeniem, córka zaczyna mnie w niektórych częściach ciała przerastać. Już wchodzi w moje ciuchy.
Jeszcze nie podbiera, na razie przegląda. I niech zatrzyma
sobie te dwie bluzki w paski, na próbę przymierzone, o dziwo pasujące. Niech to
grzebanie w mojej szafie wyjdzie dziecku na zdrowie. I wożenie do koleżanek i z powrotem - proszę, niech korzysta. I niech ma tę przerwę w lekcjach. I te nasze przypadkowe rozmowy, z
których podobno wyniesie coś dopiero w odległej przyszłości.
Kiedy mogę i
kiedy nie mogę dzielę się z Kozą i Kozakiem tym, co zebrałam. Dzielę
się też miejscem na książki w walizce lecącej ze mną przez Atlantyk, złością
nad rozlanym mlekiem i koncertowym aplauzem, gdy coś się uda, a miało się
rypnąć.
Nie narzekam,
że ileś planów wzięło w łeb i do tej pory nie zwróciło, że zmartwienia o dzieci
odbierają sen, a nie powiem, milutko by było za Kozakiem paść jak przecinak po
dniu wrażeń.
Myślę o
wieczorze, bo chociaż rano, „ledwiesapiens” jestem. Nawet w długi
amerykański weekend i wypadający jutro akurat polski Dzień Matki dzieci
pozostaną dziećmi - laurki dawno wręczone, więc czas dalej brać i nie patrzeć,
że boli. Nie ma sensu marudzić, że niewiele zostanie z weekendu dla mnie
samej, skoro czuję, że gdyby zaszła potrzeba, mimo tego, co dotąd ze mnie
wyciągnięto, czego może pozbawiono, kto wie, może bym była w stanie
górnolotność słów w czyn zamienić: nie wiadomo, czy bym jeszcze za swoją dwójkę
życia oddać nie chciała.
Oczywiście nikt
tej wymiany nie wymaga. Wystarczy, że dam Kozakowi zjeść o jedno ciastko za
dużo, a Kozie pozwolę spędzić pół dnia na zlocie dziewczęcym u najlepszej
koleżanki. Od razu słyszę wykrzykniki, że jestem najwspanialszą mamą na
świecie.
Szkopuł w tym,
że nigdy, nigdy, przenigdy nie pretendowałam do tego tytułu i przed
ciastkiem pływały w zupie zielone liście, a po powrocie od koleżanki zaproszę
Kozę na wieczorek przy biurku. Tylko ja, Koza i polska książka. I czar pryśnie.
Bo jam z tych
matek, co może nie wie jaki wokal dziś na czasie, jaki gadżet marzy się
dzieciom, ale za to zawsze równo idę z poDstępem. ;-)
Ps. Pozdrawiam
wszystkich z okazji jutrzejszego Dnia Matki. I witam nową czytelniczkę. Przepraszam, imię uciekło mi w marcowo-kwietniowych przewrotach. Ale wiem, że jesteś. :-)