Nigdy nie opisywałam swoich Wigilii za oceanem, bieżącej też nie dałabym rady spisać uczciwie, ale w tym najkrótszym z wpisów chciałam się podzielić obrazkiem spod choinki. Oto latają rozpruwane opakowania, Kozak wyczytuje kolejne imiona, rozdaje prezenty, potykając się o roztwarte pudełka i papierzyska. Wreszcie pobojowisko przygasa, a Kozak otumaniony szczęściem wzdycha z entuzjazmem:
- Uwielbiam Boże Przyrodzenie!
A zmieniając klimat, wklejam jeszcze fragment z koncertów gwiazdkowych, jakie chór, w którym śpiewam, przedstawił w tym roku z pomocą orkiestry.
I życzę Wam przy okazji wszystkiego dobrego, żeby miało się w życiu w co wierzyć i kogo kochać.
Sylaba
Blog o emigracji i dwujęzyczności w polsko-amerykańskiej rodzinie na Florydzie. I pozostałych rodzinnych potyczkach.
środa, 24 grudnia 2014
czwartek, 4 grudnia 2014
Lekcja Pięćdziesiąta: Nie na jawie - in my dreams
Odkąd ogłoszono
we wrześniu, że na tegorocznym bożonarodzeniowym koncercie chóru odtworzymy amerykańskie
szlagiery gwiazdkowe z lat 30-tych i 40-tych, ciągle chodzi mi po głowie
piosenka I'll Be Home for Christmas („Na święta będę w domu”) wylansowana przez Binga Crosby'ego. Zazwyczaj słucham tej piosenki i użalam się nad sobą. Ostatnio jednak rozmyślam o tych, dla
których piosenka powstała: o żołnierzach II-giej wojny światowej.
Przy okazji łapię
się na tym, że jeśli w przypływie rozmyślań dostrzegę Kozę, moją córkę, od razu ustawiam ją do szeregu pytaniami, na które wiem, że dziewczyna
nie ma ochoty.
- To w którym
roku wybuchła II-ga wojna światowa?
- Tysiąc o-siem-set...
- zaczyna po angielsku - tysiąc osiemset... tysiąc dziewięćset... - Dziecko
wie, że rozbija się nie o same fakty, ale też o moje sponiewierane rodzinnymi
stratami emocje, więc sobie na nich lekko pogrywa. Poprawiwszy błąd, którego
przecież nie było, a zaledwie świetny dowcip, MAMO!!! czeka, aż ochłonę ze
zgorszenia.
- OK. A dalej?
- Nie pamiętam!
Patrzę na córkę
spode łba.
- Trzydziesty
dziewiąty - rzecze wreszcie.
- A w którym się
skończyła?
- Pięć lat
później.
- Zastanów się.
- Sześć lat
później.
- Czyli w którym
roku?
I potrafię tak w
kółko.
Koza też.
I'll Be Home for Christmas napisano z myślą o amerykańskim żołnierzu
ostatniej wojny światowej i właśnie takiego poznałam tydzień temu, gdy z
krewnymi i znajomych obchodziliśmy Thanksgiving,
Święto Dziękczynienia. Podsłuchałam z drugiego końca stołu, że dzisiejszy
weteran miał osiemnaście lat, zgłaszając się na komisję poborową, i że latał potem
nad Europą transportując spadochroniarzy. Napadłam go przy deserze prosząc o
wspomnienia z tego okresu i ze wszystkich zwierzeń utknęła mi myśl wypowiedziana
mimochodem.
- Byliśmy młodzi i tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia, co robimy.
I druga, dodana
na odchodne:
- Wygraliśmy tę
wojnę liczebnością. W odpowiednim momencie było nas [aliantów] więcej, niż
wojsk wroga.
I to tyle o micie
niepokonanej armii amerykańskiej.
Max, bo tak
prosił zwracać się do siebie rozmówca, wrócił z wojny do domu na Gwiazdkę nie
tylko in his dreams, w
marzeniach, jak wzmiankuje ostatnia linijka tekstu. Rzeczywiście dotarł w rodzinne strony. Poznał w
Indianie Polkę trzeciej generacji, mówiącą jeszcze po polsku, zakochał się z
wzajemnością...
Moi dziadkowie
już o historiach wojennych mi nie opowiedzą, ale wiem, że pochodzili z tych
samych okolic, z tego samego miasteczka. Mieszkali na równoległych ulicach, a
poznali się dopiero w 1942 roku. On, wysoki, przystojny, czarnobrewy, o długich
palcach muzyka. Ona drobniejsza i przepięknie uśmiechnięta, w sukienkach
szytych na miarę. Znali się może trzy miesiące, gdy zapadła decyzja o ślubie, a krótki, początkowy staż małżeński po przymusowym wcieleniu dziadka do armii
niemieckiej przerwał wyjazd do Danii. Potrafiąc grać na kilku instrumentach,
dziadek trafił do orkiestry. Żałuję, że nie zapytałam w porę, dlaczego pewnego dnia zagrał na środku niemieckich koszar (?) polski hymn
państwowy? Czy chciał popełnić samobójstwo? Czy była to brawura czy odwaga? W rodzinie mówi się, że było jak w Pianiście,
kiedy niemiecki kapitan, zachwycony grą daruje Szpilmanowi życie. Egzekucja
ominęła dziadka tylko dlatego, że żal było pozbywać się utalentowanego muzyka. Ale co poczuł, gdy dowiedział się znów innego dnia, że ma odstawić nuty i strzelać z działa
przeciwlotniczego do alianckich samolotów? Opowiadał, że tak marnie celowo
celował, aż odsunięto go od zadania. A zaraz potem dostał się do niewoli
amerykańskiej, gdzie nagle jeden po drugim „niemieccy”
żołnierze mówiący po polsku zaczęli wiązać sobie na ramionach
biało-czerwone kolory. Wyłowiwszy z więźniów kolumny Polaków, Amerykanie przerzucili
ich do Anglii i stamtąd można było wreszcie zawalczyć oficjalnie po właściwej
stronie.
Wcielenie na siłę
do Wehrmachtu albo kulka w łeb i wywózka najbliższych do obozu. Co wybrać? Czy
gdyby dziadek nie poznał babci, nie zakochał się, mniej ceniłby życie i odmówiłby
założenia niemieckiego munduru? Czy straciwszy głowę dla uroczej,
siedemnastoletniej panny Kowalskiej nadzwyczajnie w świecie się ocalił?
Historia nie jest
czarno-biała, mówię Kozie. Nawet ta zupełnie wczorajsza, kiedy oboje z Kozakiem
- siostra z bratem - przyszliście na siebie wspólnie poskarżyć. I widać to na
przedwojennych zdjęciach, że kontrast kontrastem, a jest też sporo szarości.
I'll Be Home for
Christmas.
Ciekawa jestem, kiedy
pierwszy raz moi dziadkowie usłyszeli tę piosenkę.
Nauczywszy się na
obczyźnie angielskiego, dziadek, jak przypuszczam, tekst by zrozumiał, bo jest
prosty. Może trochę trudności sprawiłoby słowo mistletoe - jemioła, pod którą świąteczny pocałunek jest gwarancją
ziszczenia marzeń zakochanych. Przynajmniej według konwencjonalnej, okolicznościowej komedii romantycznej made in USA.
Moi dziadkowie
nie całowali się pod jemiołą zawieszoną u sufitu (czy na drzwiach wejściowych).
Tego jestem prawie pewna. Całowali się pod groźbą rozłąki w środku potwornej
wojny, a nie mam najmniejszych wątpliwości, oglądając ich kilka wspólnych zdjęć,
jakie przetrwały, że podejmując szybką decyzję o ślubie byli zakochani po
czubki swych eleganckich fryzur z lat 40-tych. Wiadomo, myśl o rozstaniu
przeraża, jaka więc siła w wojennej i powojennej beznadziei pozwoliła im trwać
ze sobą, najpierw na kilkuletnią odległość, potem na długo, długo w domu, który
dziadek wybudował, harując jak wół? Ile lat, patrząc na męża, widziała w nim
babcia zabójczo przystojnego młodziaka, który miał gadanego jak mało kto? Wielka szkoda, że nie mogę zapuścić się na chwilkę do przeszłości, żeby dowiedzieć się,
czy perorował swym zwyczajem, kiedy pierwszy raz zobaczył babcię? Czy jąkał się niczym struny mandoliny, którą przyszedł dziewczynie nastroić?
Miłość, podobnie
do każdej innej historii, rzecz złożona. W każdej są dwie strony medalu i nie
zamierzam żadnej z nich wygładzać. Pozwalam im żyć takimi, jakimi są, nawet
jeśli ciągną wstecz lub w niezawiniony wstyd. Chcę, żeby dzieci miały
świadomość, że to, co dziś mają, to składowa poświęceń wielu pokoleń, ale też uczuć,
które przetrwały. I chcę, żeby Koza wiedziała, nawet zbudzona w środku nocy, że
druga wojna światowa nie rozpoczęła się od japońskiego nalotu na amerykańskie
Pearl Harbor 7-go grudnia 1941 roku.
- Hej, to w
którym roku urodzili się Twoi dziadkowie z Polski? - męczę córkę.
Odpowie, jak
zwykle już po angielsku.
- Byś mogła
spróbować po polsku? - zachęcam na ile starcza sił.
- Eee... już się
po polsku nagadałam...
- KIEDY?
- W nocy. Śniło
mi się, że byłam w Polsce i te moje gadatliwe kuzynki nie dały mi spokoju! I dorośli to samo! Mamy za dużą rodzinę!
Subskrybuj:
Posty (Atom)