środa, 24 grudnia 2014

Wesołe Święta

Nigdy nie opisywałam swoich Wigilii za oceanem, bieżącej też nie dałabym rady spisać uczciwie, ale w tym najkrótszym z wpisów chciałam się podzielić obrazkiem spod choinki. Oto latają rozpruwane opakowania, Kozak wyczytuje kolejne imiona, rozdaje prezenty, potykając się o roztwarte pudełka i papierzyska. Wreszcie pobojowisko przygasa, a Kozak otumaniony szczęściem wzdycha z entuzjazmem:
- Uwielbiam Boże Przyrodzenie!

A zmieniając klimat, wklejam jeszcze fragment z koncertów gwiazdkowych, jakie chór, w którym śpiewam, przedstawił w tym roku z pomocą orkiestry.

I życzę Wam przy okazji wszystkiego dobrego, żeby miało się w życiu w co wierzyć i kogo kochać.

Sylaba



czwartek, 4 grudnia 2014

Lekcja Pięćdziesiąta: Nie na jawie - in my dreams

Odkąd ogłoszono we wrześniu, że na tegorocznym bożonarodzeniowym koncercie chóru odtworzymy amerykańskie szlagiery gwiazdkowe z lat 30-tych i 40-tych, ciągle chodzi mi po głowie piosenka I'll Be Home for Christmas (Na święta będę w domu) wylansowana przez Binga Crosby'ego. Zazwyczaj słucham tej piosenki i użalam się nad sobą. Ostatnio jednak rozmyślam o tych, dla których piosenka powstała: o żołnierzach II-giej wojny światowej.

Przy okazji łapię się na tym, że jeśli w przypływie rozmyślań dostrzegę Kozę, moją córkę, od razu ustawiam ją do szeregu pytaniami, na które wiem, że dziewczyna nie ma ochoty.
- To w którym roku wybuchła II-ga wojna światowa?
- Tysiąc o-siem-set... - zaczyna po angielsku - tysiąc osiemset... tysiąc dziewięćset... - Dziecko wie, że rozbija się nie o same fakty, ale też o moje sponiewierane rodzinnymi stratami emocje, więc sobie na nich lekko pogrywa. Poprawiwszy błąd, którego przecież nie było, a zaledwie świetny dowcip, MAMO!!! czeka, aż ochłonę ze zgorszenia.
- OK. A dalej?
- Nie pamiętam!
Patrzę na córkę spode łba.
- Trzydziesty dziewiąty - rzecze wreszcie.
- A w którym się skończyła?
- Pięć lat później.
- Zastanów się.
- Sześć lat później.
- Czyli w którym roku?
I potrafię tak w kółko. 
Koza też.

I'll Be Home for Christmas napisano z myślą o amerykańskim żołnierzu ostatniej wojny światowej i właśnie takiego poznałam tydzień temu, gdy z krewnymi i znajomych obchodziliśmy Thanksgiving, Święto Dziękczynienia. Podsłuchałam z drugiego końca stołu, że dzisiejszy weteran miał osiemnaście lat, zgłaszając się na komisję poborową, i że latał potem nad Europą transportując spadochroniarzy. Napadłam go przy deserze prosząc o wspomnienia z tego okresu i ze wszystkich zwierzeń utknęła mi myśl wypowiedziana mimochodem.
- Byliśmy młodzi i tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia, co robimy.
I druga, dodana na odchodne:
- Wygraliśmy tę wojnę liczebnością. W odpowiednim momencie było nas [aliantów] więcej, niż wojsk wroga.
I to tyle o micie niepokonanej armii amerykańskiej.

Max, bo tak prosił zwracać się do siebie rozmówca, wrócił z wojny do domu na Gwiazdkę nie tylko in his dreams, w marzeniach, jak wzmiankuje ostatnia linijka tekstu. Rzeczywiście dotarł w rodzinne strony. Poznał w Indianie Polkę trzeciej generacji, mówiącą jeszcze po polsku, zakochał się z wzajemnością...

Moi dziadkowie już o historiach wojennych mi nie opowiedzą, ale wiem, że pochodzili z tych samych okolic, z tego samego miasteczka. Mieszkali na równoległych ulicach, a poznali się dopiero w 1942 roku. On, wysoki, przystojny, czarnobrewy, o długich palcach muzyka. Ona drobniejsza i przepięknie uśmiechnięta, w sukienkach szytych na miarę. Znali się może trzy miesiące, gdy zapadła decyzja o ślubie, a krótki, początkowy staż małżeński po przymusowym wcieleniu dziadka do armii niemieckiej przerwał wyjazd do Danii. Potrafiąc grać na kilku instrumentach, dziadek trafił do orkiestry. Żałuję, że nie zapytałam w porę, dlaczego pewnego dnia zagrał na środku niemieckich koszar (?) polski hymn państwowy? Czy chciał popełnić samobójstwo? Czy była to brawura czy odwaga? W rodzinie mówi się, że było jak w Pianiście, kiedy niemiecki kapitan, zachwycony grą daruje Szpilmanowi życie. Egzekucja ominęła dziadka tylko dlatego, że żal było pozbywać się utalentowanego muzyka. Ale co poczuł, gdy dowiedział się znów innego dnia, że ma odstawić nuty i strzelać z działa przeciwlotniczego do alianckich samolotów? Opowiadał, że tak marnie celowo celował, aż odsunięto go od zadania. A zaraz potem dostał się do niewoli amerykańskiej, gdzie nagle jeden po drugim niemieccyżołnierze mówiący po polsku zaczęli wiązać sobie na ramionach biało-czerwone kolory. Wyłowiwszy z więźniów kolumny Polaków, Amerykanie przerzucili ich do Anglii i stamtąd można było wreszcie zawalczyć oficjalnie po właściwej stronie. 

Wcielenie na siłę do Wehrmachtu albo kulka w łeb i wywózka najbliższych do obozu. Co wybrać? Czy gdyby dziadek nie poznał babci, nie zakochał się, mniej ceniłby życie i odmówiłby założenia niemieckiego munduru? Czy straciwszy głowę dla uroczej, siedemnastoletniej panny Kowalskiej nadzwyczajnie w świecie się ocalił?
Historia nie jest czarno-biała, mówię Kozie. Nawet ta zupełnie wczorajsza, kiedy oboje z Kozakiem - siostra z bratem - przyszliście na siebie wspólnie poskarżyć. I widać to na przedwojennych zdjęciach, że kontrast kontrastem, a jest też sporo szarości.

I'll Be Home for Christmas.
Ciekawa jestem, kiedy pierwszy raz moi dziadkowie usłyszeli tę piosenkę.
Nauczywszy się na obczyźnie angielskiego, dziadek, jak przypuszczam, tekst by zrozumiał, bo jest prosty. Może trochę trudności sprawiłoby słowo mistletoe - jemioła, pod którą świąteczny pocałunek jest gwarancją ziszczenia marzeń zakochanych. Przynajmniej według konwencjonalnej, okolicznościowej komedii romantycznej made in USA.

Moi dziadkowie nie całowali się pod jemiołą zawieszoną u sufitu (czy na drzwiach wejściowych). Tego jestem prawie pewna. Całowali się pod groźbą rozłąki w środku potwornej wojny, a nie mam najmniejszych wątpliwości, oglądając ich kilka wspólnych zdjęć, jakie przetrwały, że podejmując szybką decyzję o ślubie byli zakochani po czubki swych eleganckich fryzur z lat 40-tych. Wiadomo, myśl o rozstaniu przeraża, jaka więc siła w wojennej i powojennej beznadziei pozwoliła im trwać ze sobą, najpierw na kilkuletnią odległość, potem na długo, długo w domu, który dziadek wybudował, harując jak wół? Ile lat, patrząc na męża, widziała w nim babcia zabójczo przystojnego młodziaka, który miał gadanego jak mało kto? Wielka szkoda, że nie mogę zapuścić się na chwilkę do przeszłości, żeby dowiedzieć się, czy perorował swym zwyczajem, kiedy pierwszy raz zobaczył babcię? Czy jąkał się niczym struny mandoliny, którą przyszedł dziewczynie nastroić?

Miłość, podobnie do każdej innej historii, rzecz złożona. W każdej są dwie strony medalu i nie zamierzam żadnej z nich wygładzać. Pozwalam im żyć takimi, jakimi są, nawet jeśli ciągną wstecz lub w niezawiniony wstyd. Chcę, żeby dzieci miały świadomość, że to, co dziś mają, to składowa poświęceń wielu pokoleń, ale też uczuć, które przetrwały. I chcę, żeby Koza wiedziała, nawet zbudzona w środku nocy, że druga wojna światowa nie rozpoczęła się od japońskiego nalotu na amerykańskie Pearl Harbor 7-go grudnia 1941 roku.

- Hej, to w którym roku urodzili się Twoi dziadkowie z Polski? - męczę córkę.
Odpowie, jak zwykle już po angielsku.
- Byś mogła spróbować po polsku? - zachęcam na ile starcza sił.
- Eee... już się po polsku nagadałam...
- KIEDY?
- W nocy. Śniło mi się, że byłam w Polsce i te moje gadatliwe kuzynki nie dały mi spokoju! I dorośli to samo! Mamy za dużą rodzinę!