To o ile moje drzewo minęło się z oknem sąsiada? Tak szczerze. Kilknaście centymetrów? Dobra wiadomość, prawda?
Kiedy we dwa chłopa (Luby Mąż i mąż sąsiadki) ściągnięto je na ziemię, zbadaliśmy
ścianę - tynk nie został nawet draśnięty. Ale sąsiadka była przygnębiona.
W zeszłym roku, również we wrześniu, liznął miasto huragan Matthew. Wtedy
jeden z cyprysów przechylił się pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Tylko
tyle. Z grządki go nie wyrwało. Początkowo Luby Mąż chciał drzewo wyciąć, potem
przyciąć, ale nie pozwoliłam podnieść na nie toporka. Uparłam się i już. Sama
je wybierałam, wiozłam do domu i sadziłam. Jest moje i koniec i wara od niego.
Postawiłam na swoim, wiedząc, że robię źle.
Przepchaliśmy wtedy drzewo na miejsce, podparliśmy najcięższą betonową
donicą i wróciło do pionu. Nadal żyłam w głębokim przekonaniu, że mogę sobie
sadzić na posesji, co chcę. Tym razem nie miałam wyboru. Drzewo poszło pod nóż.
I ono i nadłamane liście palmy, tłuczące Kozie w okno. (Ponoć nie zmrużyła
przez nie oka.)
Do tej pory trochę mi głupio. I nie chodzi jedynie o to, że mogłam komuś
wbrew rozsądkowi rozbić okno. Wstyd mi, że mogło to się stać w taką noc jak ta
z niedzieli na poniedziałek.
A sąsiedzi, jak wyszło z rozmowy, mają już dosyć atrakcji: pod wykładziną w
dużym pokoju zastali w poniedziałek rano wodę. (I stąd markotna mina sąsiadki.)
* * *
Wychodzi na to, że nasz dom uszedł z Irmy cało. I sąsiada od drugiej strony
również. Ale idąc dalej ulicą, już tak dobrze nie jest. Pozrywało dachówki.
Przewróciło jeszcze większe drzewa niż moje. Pół dzielnicy jest dotąd bez prądu.
Bez prądu jeszcze wczoraj było pół miasta. Pogoda zaś nie sprzyja. Słońce
świeci nielitościwie.
Nie ma prądu, więc odwołano lekcje w szkołach do końca tygodnia. Zawieszono
zajęcia pozalekcyjne. Luby Mąż siedzi w domu. Dużo sklepów, biur nadal
pozostaje zamkniętych. W najbliższym spożywczym pustki większe niż przed
nadejściem Irmy, ale snując się po sklepie, pierwszy raz doceniłam alergie Kozy.
Jej produktów żywnościowych nikt nie wykupił. Nikt się nie rzucał na sztuczny
ser, nieprawdziwe parówki albo jogurty na bazie mleka kokosowego. Nie tknięto również
słodyczy, keczupu i octu. Kupiłam go cały galon. Jest potrzebny do
przepłukiwania glonów w rurach od klimatyzacji, a agregat żłopie nam ostatnio
szklankę trunku na tydzień.
Poruszając się po ulicach, jechałam bardzo ostrożnie. Nie tylko zresztą ja. Inni
kierowcy również zachowywali się tak, jakby stracili orientację i pewność
siebie. Zmienił się miejscami horyzont, powyginały się znaki, nie sprzątnięto
wszystkich leżących drzew, tablic informacyjnych, ale na moim osiedlu przynajmniej działają światła, nie ma powodzi, nie leżą nigdzie połamane słupy energetyczne. (To nowsze budownictwo. Tutaj kable idą pod ziemią.)
Nie muszę zaznaczać, że było wiadome, co przyniesie ze sobą ten kolosalny huragan. Zdjęcia w internecie są prawdziwe. Istnieją części miasta, hrabstwa,
stanu, kraju, wysp karaibskich, gdzie rozgrywa się dramat za dramatem. Nie
dalej niż dzisiaj na skutek braku prądu w domu spokojnej starości w okolicach
Miami zmarło osiem osób. Na piętrze budynku temperatura dochodziła do czterdziestu
trzech stopni.
Nigdy więcej nie powiem lekceważącego słowa na huragan, nawet kategorii
pierwszej. Nigdy bowiem nie wiadomo, którędy zdecyduje się przejść i co po
sobie pozostawić. A znaleźć się blisko oka to znaleźć się w niebezpieczeństwie.
Są tacy, dla których ten żywioł pozostanie największym życiowym
nieszczęściem. Stracili za dużo, niż ich na to było stać, podczas gdy moja
rodzina, jakby nie patrzeć, przeżywa w tej chwili przymusowe, domowe wakacje.
Jednak wszystko do czasu. Właśnie zepsuł się kolejny z domowych sprzętów,
przenośny grill gazowy. Kto czytał pierwszą część wpisów o Irmie, ten czuje już pismo nosem. Zepsuty grill to znak, że przynajmniej moje życie zacznie wkrótce wracać do normy.